Kapitan Jabłuszko
Jak każdy szanujący się kapitan również Jabłuszko miał swoją papugę, która zawsze siedziała mu na ramieniu i w razie potrzeby służyła radą albo dodawała mu odwagi podczas sztormów na morzu. Papuga Jabłuszki była jednak szczególna – sztuczna.
Pierwszy, prawdziwy ptak, którego Jabłuszko kupił od gadatliwego hodowcy na jakimś orientalnym rynku, okazał się tak wścibski i samowolny, że umęczony kapitan czym prędzej oddał go znajomemu, a w dwa wieczory uszył i wypchał sobie papugę, którą odtąd stale nosił na ramieniu. Od tego czasu wszystkie decyzje podejmował sam i tylko z przyzwyczajenia oraz zawodowego zwyczaju zwracał się sumiennie w stronę papugi, udając uwagę i zasłuchanie. Wypchana papuga była nie tylko wyjątkowo zgodna, ale także wypełniona bardzo miękką watą, dzięki czemu w trakcie sztormowych nocy mogła służyć za podnoszącą na duchu przytulankę. Z powodu tej miękkości Jabłuszko pieszczotliwie nazywał ją Papuszkiem.


IGOR
Pewnego razu statek kapitana zacumował w jednym z północnych portów. Całą noc załoga walczyła z burzą i nawet Papuszek nie był w stanie ukoić Jabłuszki do snu. Kapitan zszedł więc na ląd niewyspany i markotny. Jakby tego było mało, sztorm roztrzaskał jeszcze ostatnie butelki pigwowej nalewki na chorobę morską, którą Jabłuszko skrzętnie przechowywał w swojej kabinie. W zaistniałej sytuacji kapitan wydał odpowiednie rozkazy dotyczące załadunku, a sam czym prędzej udał się do portowego miasteczka, aby uzupełnić zapas. Niestety, pod biegunem nie słyszeli o pigwowej nalewce, a nawet podśmiewali się pod wąsem, że kapitan cierpi na chorobę morską. Jabłuszko, niepocieszony, powrócił więc na statek i rozkazał jak najszybsze wypłynięcie.
Marynarze kończyli tymczasem załadunek. Z pośpiechem wtaczali pod pokład ostatnie beczki, ponaglani nerwowymi pomrukami kapitana dochodzącymi z mostka. W ferworze prac nikt nie zauważył, że między przedostatnią beczkę ze śledziami a ostatnią z flądrami dostał się mały kotek, którego zainteresowały zabawy marynarzy. Goniąc beczkę pachnącą śledziem, a poganiany przez beczkę pełną fląder, wpadł jak strzała pod pokład i niespodziewanie znalazł się w zupełnej ciemności. Nie przeraził się jednak wcale, bo był bardzo odważnym portowym kotem, który tylko czekał na taką przygodę.

Początkowo czuł się trochę zagubiony, ale szybko przezwyciężył niepokój. Nie tak łatwo jednak było pozbyć się głodu, który poczuł zaraz po wypłynięciu. Otaczały go pysznie pachnące beczki, ale nie wiedział, jak się dostać do ich intrygującej zawartości. Najpierw z rozmarzeniem obwąchał beczkę śledzi, potem z wyrazem błogości na pysku powęszył wokół beczki fląder, w końcu, z zachwytem, obszedł kilka razy beczkę kalmarów. Zaczęło mu być już trochę słabo z głodu, kiedy, ocierając się o beczkę przegrzebek, trafił na wystający z boku korek. Zbadał go uważnie pazurkami, a potem chwycił w zęby i wyciągnął. Z otworu wypadło kilka tłustych smakołyków. Spałaszował je z apetytem i uspokojony, kołysany razem ze statkiem przez fale, ułożył się do snu.
Podróż, podczas której nie działo się nic szczególnego, trwała kilka tygodni. Kapitan z zieloną twarzą wychylał się co jakiś czas za burtę, udając, że dostrzegł syrenkę, i marzył o jak najszybszym uzupełnieniu zapasów pigwowej nalewki. Załoga opalała się na pokładzie, a kot urządził się wygodnie pod nim. Miał tam nie tylko miękkie siano, na którym wygodnie wypoczywał, ale także wiele przysmaków – kolejne beczki kryły w sobie tuńczyki, łososie, kiełbie, krewetki i kalmary.
W końcu zawinęli do portu. Kapitan był zdziwiony, że marynarze nie pocą się, wytaczając beczki z ładowni, ale zmęczony długą podróżą nie przejmował się tym zanadto. Jego przejęcie wzrosło jednak, kiedy po otwarciu pierwszej beczki okazało się, że jest pusta. Kolejna i kolejna, i kolejna – prawie wszystkie puste! Jabłuszko już miał wyrwać sobie wszystkie włosy z brody – cała wyprawa odbyła się bowiem na próżno – kiedy z głębi ładowni dobiegł go przeciągły dźwięk – miaaauu!!! – a zaraz potem na deskach pomostu ukazał się piękny, dorodny szary kocur, który przeciągnął się i oblizał ze smakiem. Kapitan już, już, przejrzawszy całą sprawę, skradał się, żeby zadusić potworę, kiedy kot dokończył: „miaaauułem taki piękny sen”. Wszyscy osłupieli – to był gadający kot, a gadające koty są prawdziwą rzadkością. Jabłuszko od razu zapomniał o braku ryb, marynarze o braku zapłaty, a dostawcy o braku towaru.
Kot, który wybrał sobie imię Igor, stał się najlepszym przyjacielem kapitana – towarzyszem długich wieczorów na morzu, rozmów przy kominku i, dzięki uspokajającym właściwościom swojego mruku, doskonałym lekiem na chorobę morską.
PRZYGODA PIERWSZA: WYSPA EŚ
Był późny letni wieczór. Statek płynął spokojnie po gładkiej, lśniącej, czerwono-granatowej wodzie w nieokreślonym kierunku. Kapitan Jabłuszko siedział na górnym pokładzie zanurzony w wygodnym, wyłożonym miękkimi poduchami fotelu, który kupił podczas ostatniej wizyty w Indiach. Igor, rozciągnięty w niechlujnej pozie na rozgrzanych deskach pokładu, wydawał z siebie równomierny, traktorowaty pomruk. Co jakiś czas przykurczał jednak wąs, wysuwał pazury i wodził nieprzytomnie łapą, szukając przez sen urojonej myszy. Jabłuszko spojrzał na swój zegarek i pomyślał sennie: „nadchodzi szara godzina”. Słońce wciąż zbliżało się do horyzontu, a wraz z nim powieki kapitana przymykały się coraz bardziej i bardziej, i bardziej…

W końcu Jabłuszko ostatni raz poderwał głowę, poprawił Papuszka, próbując jeszcze nie poddać się bezwładności, ale zaraz potem udobruchał się, chrząknął rozczulająco, zagłębił się jeszcze bardziej w otaczające go poduchy i zaczął nieśmiało pochrapywać.
Ze snu wyrwało go mocne szarpnięcie, po którym znalazł się na deskach pokładu pod górą poduszek i fotelem. Jabłuszko potrząsnął głową, wygramolił się spod tego stosu i rozejrzał dookoła. Morze za burtą wyglądało dość osobliwie. Fale sięgały wysoko ponad czubki masztów, ale nie poruszały się tak jak zwykle, tylko, niemal nieruchome, piętrzyły się ponad statkiem jakby zrobione z ubitego białka. Tworzące je bąble były różnej wielkości a ich powierzchnia mieniła się wszystkimi kolorami tęczy.
Kapitan znał już ten widok, ale nie mógł przypomnieć sobie, gdzie go spotkał. Myślał i myślał, i w końcu… tak jest – tak właśnie wygląda piana podczas kąpieli, jeśli spojrzeć na nią nie z góry, ale z powierzchni wody!
Mimo że był to widok dość niecodzienny nawet dla doświadczonego i nieustraszonego kapitana, Jabłuszko uznał, że nie ma w nim nic nadzwyczajnego dopiero wtedy, kiedy dostrzegł Igora drzemiącego w najlepsze z ogonem zwisającym poza bocianie gniazdo.
Pokrzepiony widokiem odpoczywającego przyjaciela rozejrzał się raz jeszcze w poszukiwaniu lądu. Na prawo nie zobaczył nic, na lewo też nic. Z przodu, co zauważył już wcześniej, także nie było widać żadnej płaszczyzny, plaży, wyspy. Jabłuszko wiedziony żeglarskim przeczuciem odwrócił się i… zobaczył złoty piasek tuż za rufą swojego statku. Okazało się, że żaglowiec opiera się o brzeg jakiejś wyspy.

Kapitan niemal nie wyskoczył z własnych butów, bo w tym samym momencie uświadomił sobie, gdzie się znajdował – była to tajemnicza Eś wyspa, której nie ma na żadnej mapie, marzenie wszystkich żeglarzy i odkrywców! Eś była właśnie przed nim, na wyciągnięcie dłoni, a właściwie nogi. Jabłuszko nie zastanawiał się więc długo. Zszedł po drabinie na brzeg i, upewniwszy się, że Igor śpi słodko, a wyrzucona przez niego kotwica trzyma mocno, ruszył przed siebie.
Wyspa wydawała się całkiem spora, ale dalszą perspektywę zakrywał porastający jej wnętrze tropikalny las, nad którym unosił się wilgotny opar. Od czego jednak przemyślność doświadczonego kapitana, który przepłynął groźne sztormy, zwiedził dalekie kraje i niejedno już widział. Jabłuszko od razu wypatrzył wysoką palmę, wspiął się na nią i ogarnął wzrokiem szerszy horyzont. Nagle zobaczył, że ze ściany lasu wyłania się jakaś postać i zmierza w jego kierunku. Zsunął się pospiesznie na ziemię i ruszył w jej stronę.
Spotkali się między palmą a lasem.
− Witaj! – pierwszy odezwał się nieznajomy.
− Witaj! – odparł Jabłuszko – Czy mógłbyś powiedzieć mi, gdzie jestem? – zapytał grzecznie i pogłaskał Papuszka, który, choć sztuczny, zrobił się jakiś niespokojny.
Nieznajomy spojrzał na kapitana podejrzliwie, ale po chwili wyjaśnił:
− To chyba jasne, że jesteś gdzieś.
Jabłuszko nie ukrywał zdziwienia, ale pytał dalej.
− A gdzie jest to gdzieś, jeśli można wiedzieć? – indagował podstępnie kapitan.
− Gdzieś, oczywiście – odparł nieznajomy bez wahania.
− Hm… − zamyślił się Jabłuszko – Trudna sprawa. A kim w takim razie jesteś ty? – wypytywał dalej, ale minę miał już niepewną.
− Jestem ktoś – ten na to.
Kapitan osłupiał nieco w obliczu tak niejasnych odpowiedzi i przez chwilę patrzył bezmyślnie w przestrzeń. Okiem wyobraźni widział już, jak wszyscy podejrzliwie słuchają jego dziwacznej opowieści o Eś wyspie – jak tylko powie, że był gdzieś i rozmawiał z kimś, wszyscy zaczną się z niego śmiać i nikt już nie uwierzy mu, że dopłynął do linii horyzontu, ani że zmusił węża morskiego do zjedzenia własnego ogona. A ponieważ dzięki swoim słynnym opowieściom zawsze dostawał darmowy nocleg w portowych hotelach, nie mógł pozwolić sobie na taką niewiarygodność.
W zaistniałych okolicznościach Jabłuszko postanowił poznać wyspę i jej mieszkańców nieco lepiej. Czuł instynktownie, że nieznajomy próbuje wyprowadzić go w pole, że specjalnie udziela wymijających odpowiedzi, żeby zbić z tropu potencjalnych ciekawskich i utrzymać istnienie Eś wyspy w tajemnicy. Jabłuszko nie był jednak aż tak naiwny! Zebrał się w sobie, przeczesał brodę spokojnym, wiele mówiącym ruchem i zapytał:
− Czy mógłbym gdzieś tu napić się wody? Zaschło mi w gardle od morskich podróży.
Nieznajomy przyjrzał się Jabłuszce badawczo i odpowiedział ostrożnie.
− Owszem, gdzieś mógłbyś się czegoś napić.
− Doskonale – odparł kapitan – chodźmy zatem!

Wyspa była przepiękna. Nieznajomy prowadził Jabłuszkę wąską ścieżką wydeptaną w gęstej puszczy. Nad ścieżką zwieszały się wielkie zielone liście, dookoła słychać było mnóstwo dziwnych ptasich głosów, sprzed stóp uciekały błyszczące jaszczurki i różnokolorowe żaby. Drzewa nagle zniknęły i obaj wyszli na niewielką polanę otoczoną zieloną ścianą lasu. Pośrodku stało kilka konstrukcji przypominających szałasy czy prymitywne domy.
Mieszkańcy, widząc obcego, szybko porzucili swoje zajęcia i zgromadzili się wokół nowo przybyłych. Wszyscy wyglądali podobnie. Nieznajomy wmieszał się między nich i zniknął w tłumie. Jabłuszko przypatrywał im się z zainteresowaniem, podczas gdy oni wymieniali między sobą ożywione uwagi, z których kapitan zdołał zrozumieć tylko urywane „oś” i „eś”.
W pewnym momencie z tłumu wystąpił ktoś, kto zdawał się być najważniejszy i zapytał:
− Kto?
Jabłuszko zmieszał się trochę. Nie bardzo wiedział, o co chodzi.
Stwierdził, że najpierw trzeba się przedstawić, więc poprawił Papuszka na ramieniu i odparł:
− Jestem kapitan Jabłuszko. Z kim mam przyjemnośc?
− Ktoś – odparł ten i pytał dalej.
− Coś, gdzieś?
Jabłuszko zaczął się zastanawiać, jak będzie wyglądała dalsza rozmowa, jeśli miejscowi mają tak ubogi słownik, ale jego rozmyślania przerwał nieznajomy, który najwyraźniej niecierpliwie oczekiwał odpowiedzi. Jego twarz przybrała niezadowolony wyraz. Zapytał jeszcze raz.
− Coś, gdzieś?
Jabłuszko starał się wytłumaczyć, jak znalazł się na wyspie:
− Jestem kapitanem, płynąłem właśnie… − ale nieznajomy nie pozwolił mu skończyć. Poczerwieniał na twarzy, włos mu się zjeżył i wykrzyczał swoje pytanie po raz trzeci, przeszywając Jabłuszkę piorunującym wzrokiem.
− Coś, gdzieś??!!!
Jabłuszko poczuł jakąś niejasną słabość. Zaczął tłumaczyć od początku:
− Jestem ktoś, płynąłem gdzieś…
Nie dokończył jednak, zająknął się, słuchając własnych słów, spojrzał na rozradowaną minę nieznajomego i zaczął powoli rozumieć, co się święci – uświadomił sobie, że trafił gdzieś, gdzie są tylko ktosie i cosie. Gdyby pozostał tu dłużej, z kapitana Jabłuszki zamieniłby się nieuchronnie w kogoś!
Pojął od razu powagę sytuacji, zwodniczość morskich historii oraz tajemnicze uśmiechy opowiadających o Eś wyspie, i co prędzej ruszył w stronę swojego statku. Szybko zostawił za sobą zdezorientowany tłum, zieloną gęstwę puszczy i palmę zwieszającą się nad plażą. Zziajany dobiegł nad brzeg morza. Pamiętał jeszcze, że zostawił gdzieś statek na kotwicy, ale zapomniał gdzie. Błąkał się po ciepłym piasku w lewo i w prawo, aż w którymś momencie zaczął się zastanawiać, czego szuka. W końcu w jego głowie pojawiło się pytanie: „Kim właściwie jestem?” Pomyślał, że od nadmiaru przeżyć mieszają mu się zmysły i wymierzył sobie siarczysty policzek, żeby doprowadzić się do przytomności.
Od mocnego plaśnięcia Jabłuszko przebudził się w swoim wyłożonym poduszkami fotelu. Igor siedział kapitanowi na szyi i łapami pacał go po twarzy, ponieważ sam nie mógł poradzić sobie z otwarciem puszki szprotek. Jabłuszko odetchnął i złajał Igora za tak gwałtowne przebudzenie. Zaraz jednak, widząc nadąsanie ulubionego przyjaciela i doceniając jego rolę w przerwaniu koszmarnego snu, podrapał go za uchem i udał się, rzucając ostatnie spojrzenie na znikające już za horyzontem słońce, do swojej kajuty po otwieracz do konserw.
PRZYGODA DRUGA: WYSPY MIODU I MLEKA
Pewnego jesiennego dnia Jabłuszko obudził się niespodziewanie o piątej rano. Była to pora niecodzienna, bowiem kapitan chadzał zazwyczaj spać bardzo późno i wylegiwał się w pierzynie do południa, a czasem leżakował jeszcze do pierwszej albo nawet drugiej. Statek płynął w tym czasie swobodnie i często trzeba było potem korygować kurs, żeby wrócić na właściwą trasę, ale Jabłuszko był powszechnie lubiany i wszyscy wybaczali mu notoryczne spóźnienia.
Pobudka nastąpiła zatem w porze dla Jabłuszki zupełnie nietypowej, właściwie bliższej wieczorowi niż porankowi, i dlatego kapitan potrzebował dobrej chwili, żeby przyzwyczaić się do tej nieoczekiwanej przytomności.
Było ciemno. Igor zasypiający wieczorem w nogach łóżka jak zwykle przeniósł się już w okolice poduszki i chrapał w najlepsze, ruszając sennie wąsami. To właśnie ich zabawne łaskotanie, jak się okazało, wyrwało Jabłuszkę z niepewnego jeszcze snu. Kapitan rozbudził się już na dobre i z zazdrością spoglądał na rozłożonego na łóżku kocura, który wprawnym, choć nieświadomym ruchem wciągnął na siebie wspólną kołdrę.
Jabłuszko wiedział, że raz obudzony tak łatwo już nie zaśnie. Nie miał pod ręką żadnej nudnej książki, a liczenie baranów powyżej dziesięciu zawsze go denerwowało zamiast uspokajać. Założył więc kapelusz, przypiął Papuszka i zdecydowanym krokiem wyszedł ze swojej kajuty. Postanowił przejść się trochę po pokładzie, licząc na to, że senność może wróci. W środku było jeszcze zupełnie ciemno, ale na zewnątrz niepewne światło zaczynało się już przebijać przez zalegającą na morzu ciemność. Było jednak jakieś dziwne – słabe i bardzo rozproszone. Po kilkunastu minutach uporczywego wpatrywania się w horyzont, czy raczej w miejsce, gdzie powinien się on znajdować, kapitan nie tylko dostał zesztywnienia karku, ale odniósł też wrażenie, że jego statek pływa w mlecznej zupie. Robiło się coraz widniej i coraz wyraźniej można było zobaczyć, że wszędzie dookoła zalega bardzo gęsta mgła. Wokół statku nie było nic widać, a woda – nieprzezroczysta i zupełnie biała – zdawała się być wielką miską mleka.
Jabłuszko sięgnął odruchowo po swoją lunetę, ale zanim przyłożył ją do oka, zorientował się, że w zaistniałych okolicznościach nic by to nie dało. Odłożył ją więc czym prędzej, ciesząc się w duchu, że nikt nie zauważył jego zabawnego zachowania, i ruszył wzdłuż burty sprawdzić, czy z innych stron mgła również odcina cały widok ze statku. Niestety zarówno z jednej, jak i z drugiej, trzeciej i czwartej strony było równie mglisto.
Przez donośne tupanie Jabłuszki zbudził się także Igor. Nie można powiedzieć, żeby był zadowolony z tego, że ogląda świat o piątej rano. Miał pogniecione wąsy, jedno ucho sterczące, a drugie spłaszczone, półprzymknięte powieki i lekko wysunięty koniuszek języka, który pospiesznie schował, jak tylko zobaczył kapitana. Przetarł oczy jedną, a potem drugą łapą i zapytał:
− Co się stało? Dlaczego biegasz po pokładzie jak wiewiórka po dachu i nie dajesz mi spać?
− Nic się nie stało – odpowiedział, ignorując zaczepkę, Jabłuszko – przecież widzisz, że utknęliśmy we mgle. Szczerze mówiąc nigdy nie spotkałem się z tak gęstą mgłą – żagle tkwią w niej jak w budyniu.
− Owszem zjadłbym trochę budyniu – odparł trochę bez sensu Igor, który nagle poczuł, że chętnie wziąłby coś na ząb.
W tym momencie mgła rozstąpiła się wąskim przesmykiem przed ich oczami i statek ruszył powoli popychany lekkim wiaterkiem w tamtą stronę. Jakiś czas płynęli pomiędzy mlecznymi ścianami, aż na horyzoncie zaczęły majaczyć rozrzucone na niewielkiej przestrzeni półokrągłe wysepki, które przypominały rumiane bochenki chleba wynurzające się z wody. Mgła tworzyła wokół nich białą kopułę, przez którą przeświecało łagodne i ciepłe jesienne słońce.
Kiedy zbliżyli się do archipelagu, mogli dokładniej przyjrzeć się poszczególnym wyspom. Każda wyglądała inaczej – jedna była pokryta soczystą zielenią, na drugiej kipiały dziwne wulkany, trzecia cała była plażą z pojedynczą, ale ogromną palmą na środku, inna z kolei usiana była niewielkimi jeziorkami porośniętymi trzciną, w której śpiewały niezliczone ptaki.
Statek zdawał się płynąć sam wiedziony jakimś podwodnym prądem. Początkowo Igor i Jabłuszko zaaferowani byli podziwianiem niezwykłych widoków, ale jak tylko Igor przypomniał sobie o budyniu, statek od razu skierował się w stronę wyspy wulkanicznej. Kiedy zbliżyli się do brzegu, kot zwinnie wyskoczył na niewielką plażę i zaczął galopować w głąb wyspy.
Jabłuszko był zaskoczony takim zachowaniem przyjaciela, wołał i wołał, ale Igor pędził jak zaczarowany, aż zniknął za niewielkim wzniesieniem. Zdezorientowany kapitan stał na dziobie i patrzył bezmyślnie na pagórek, za którym zniknął ogon Igora, aż w końcu górę wzięła złość i pomyślał, że kot powinien go słuchać jeśli nie jako przyjaciela, to przynajmniej jako kapitana. Nawet Papuszek kiwał się potakująco na jego ramieniu. W tym samym momencie statek delikatnie zaczął oddalać się od brzegu i sunąć w stronę wyspy pokrytej jeziorkami i trzciną.
Igor tymczasem jak nieprzytomny dobiegł do środka wyspy i znalazł się u podnóża największego wulkanu, który, jak się okazało, kipiał budyniem śmietankowym. Kot umoczył obie łapy w smakowitej mazi i zaczął ze smakiem zlizywać smakołyk, kiedy zauważył, że nieopodal z rozpadliny w ziemi tryska sardynkowa fontanna. Podskoczył do niej i zaczął z werwą łapać tłuste sardynki i połykać je w całości. Nie zdążył złasować nawet trzech, kiedy kątem oka dostrzegł, że tuż obok płynie rzeka marynowanych śledzi. Rzucił się w jej stronę, a śledzie same wskakiwały mu do pyska.
Igor był zachwycony. Obżarł się tak, że nie mógł się ruszać i chciał się położyć, żeby odpocząć. Okazało się, że tuż za nim stoi ogromna sofa pełna poduszek wypełnionych gęsim puchem. Kot ledwo się na nią wgramolił, pobieżnie wylizał łapy i pysk, po czym słodko zasnął.
Jak tylko zamknął powieki, w jego głowie zaczęły biegać smakowicie wyglądające myszki, które łowił bez trudu, wystawiając tylko przed siebie łapę najeżoną pazurami, na które od razu nadziewały się dwie albo trzy. Jego błogi sen przerwało jednak nagłe łaskotanie. Igor obudził się i zobaczył, że spod jego łap wychodzą panierowane myszy i ryjówki, więc skusił się jeszcze na jedną mysz i dwie ryjówki na deser, ale to naprawdę było wszystko, co mógł pomieścić w swoim kocim brzuchu.
Już układał się znów do słodkiej drzemki, kiedy, jakby mimochodem, przyszły mu do głowy owoce morza, które jako mały kot oglądał leżące na lodzie w witrynie portowego sklepu. W tej samej chwili zobaczył, że w jego stronę płynie niewielki strumyk krewetek w sosie ostrygowym.

Pomyślał, co dla niego niezwykłe, że nie ma najmniejszej ochoty na jedzenie czegokolwiek. Strumyk jakby usłyszał jego myśli: zwinął się gniewnie, zasyczał jak wąż i zaczął niemal pędzić w jego stronę. Igor poczuł się niepewnie, ociężały od przejedzenia stoczył się z kanapy i zaczął pełznąć, najszybciej jak mógł, w stronę plaży.
Nagle pobliski wulkan zagrzmiał od środka i wybuchł wszelkimi frykasami: śledziami pod pierzynką, ostrygami w sosie cytrynowym, nadziewanymi kalmarami, kawiorem oraz budyniem śmietankowym, kandyzowanym mlekiem i serkiem homogenizowanym w ogromnych ilościach. Wszystko oblane było gęstym miodem i pełzło jak ośmiornica w stronę Igora.
Kot był przerażony. Ostatkiem sił zerwał się z ziemi i zaczął biec w stronę wody. Już, już miały go złapać macki złożone z krabów w galarecie, grillowanych sardynek i masła, kiedy ostatnim susem odbił się od plaży i z głośnym pluskiem wylądował w morzu.
Igor zdążył zrobić kilka rozpaczliwych ruchów w głębokiej wodzie, bo z przerażenia nie pomyślał, że przecież nie umie pływać, i zaczął powoli schodzić na dno, kiedy w jego sterczące nad powierzchnią łapki wpadło koło ratunkowe. Uczepił się go z całych sił i został wciągnięty na pokład przez Jabłuszkę. Kapitan przypłynął w ostatniej chwili.
Kot był przemoczony do ostatniego kłaka. Jabłuszko czym prędzej osuszył mu futro ręcznikiem, zawinął w kolejny, suchy, i pobiegł po świeże mleko, żeby nieszczęśnik mógł przepłukać zasolony pyszczek. Igor odwrócił jednak mordkę z niesmakiem, odmawiając wzięcia czegokolwiek do pyska, i powiedział:
− Przeżyłem straszne rzeczy – ledwo uszedłem cało. Gdzie byłeś?
Jabłuszko uciekł spojrzeniem jakby zawstydzony, rozejrzał się dookoła, jakby się czegoś obawiał, i odpowiedział wymijająco:
− N…nigdzie szczególnie. Zwiedzałem okoliczne wyspy.
− A co to za ordery i papierki? – zapytał kot, patrząc na mnóstwo odznaczeń, które zdobiły marynarskie ubranko kapitana, oraz laurki wystające z jego kieszeni, na których można było przeczytać: „Dla najdzielniejszego wilka morskiego” i „Najwspanialszemu dowódcy”.

Przestraszony Jabłuszko dopiero teraz zauważył, co miał na sobie, szybko zerwał wszystkie ozdoby, zgniótł laurki i czym prędzej wyrzucił daleko za burtę.
− Nic, nic, nie ma o czym mówić – odparł wymijająco.
Igor nie dopytywał dalej – przeżycia dnia i przymusowa kąpiel tak wyprowadziły go z równowagi, że musiał opowiedzieć wszystko Jabłuszce kilka razy, żeby się uspokoić. Na szczęście mgła się rozwiała, a razem z nią zniknęły tajemnicze wyspy i przyjaciele znów mogli żeglować po spokojnym morzu.
Wieczorem było jasne, że Igor się przeziębił. Choć woda, w którą wpadł, była ciepła, kot z nadmiaru wrażeń już po podwieczorku zaczął pociągać nosem, stał się rozdrażniony i odmówił słuchania dobranocki. Siedział w kącie koi owinięty w trzy koce i, trzęsąc wibrysami, narzekał, że od wilgoci sfilcuje mu się futro. Wylizywał się i skubał cały czas, żeby sprawdzić, czy aby nie tworzą się na nim podejrzane kołtuny.
Jabłuszko starał się podzielić swoją uwagę między pocieszanie przyjaciela a ustalanie położenia statku, który zboczył z kursu, klucząc we mgle. Kot tymczasem zagłębił się w badaniu swojego futra na obecność kłaczków, wyczesując łapy i brzuch językiem i zapominając na dłuższą chwilę o kapitanie, który w tym czasie pochylał się nad mapami.
− Nie martw się! – powiedział Jabłuszko właśnie w momencie, kiedy zdegustowany Igor doszukał się w futrze słodko śpiącej, małej krewetki.
− Jeszcze tylko tydzień drogi i powinniśmy dopłynąć do Wyspy Owczej.
− Wyspy Owczej? Po co? – rzucił wyrwany ze swojego zajęcia kot.
− Jak to: po co? Żeby zdobyć dla nas obu nowe, ciepłe zimowe swetry.
PRZYGODA TRZECIA: WYSPA OWCZA
Igor był ostatnio nieco markotny. Każdej nocy, gdy tylko Jabłuszko wpadł w pierwszy sen, sunął cicho do poduszki i podkradał mu śpiącego na ramieniu Papuszka. Zabierał zdobycz i, zawinąwszy się w kilka koców, zasypiał. Wylegiwał się potem do wczesnych godzin popołudniowych, a patrzącemu nań podejrzliwie kapitanowi tłumaczył, że od pamiętnej kąpieli miewa koszmary i źle sypia.
W rzeczywistości jednak kończyła się jesień, a Jabłuszko gadał przez sen, przewracał się co chwila z boku na bok i ściągał na siebie kołdrę, więc Igorowi marzły łapy, budził się kilka razy w ciągu nocy i nie mógł się porządnie wyspać.
Nie tylko Igor przeczuwał nadchodzącą zimę. Również kapitan robił coraz mniej wieczornych przysiadów i pajacyków, tłumacząc się obowiązkami na kapitańskim mostku, który był

ogrzewany kozą. Z kolei rano, po przebudzeniu wychylał nos spod kołdry i, nie chcąc wychylać spod niej niczego więcej, starał się wmówić kotu, że dzisiaj jest jego kolej palenia w piecu. Tak więc konieczność kupienia ciepłych swetrów stawała się coraz bardziej paląca.
Statek płynął już jakiś czas po spokojnych wodach, kiedy na niebie zaczęły się pojawiać najpierw drobne, a potem coraz większe baranki.
− Oho! Zdaje się, że jesteśmy już niedaleko – stwierdził kapitan i uśmiechnął się do Igora dumny z prawidłowości swoich wyliczeń i własnej spostrzegawczości.
− Jak niedaleko? – dopytywał Igor.
− Jeszcze tylko godzina – odparł Jabłuszko, spoglądając na swój zegarek.
Nie minęły trzy kwadranse, jak na horyzoncie zamajaczyła linia lądu. W miarę jak statek zbliżał się do niej, rosła w oczach, wynosiła się ponad wodę, a w końcu ukazała się podróżnikom jako wielkie, wzgórzyste pastwisko zapełnione skubiącymi soczystą trawę lub wylegującymi się w słońcu owcami.
− Igor – powiedział Jabłuszko, zanim jeszcze zbliżyli się do brzegu – pamiętaj, że zima już blisko, ceny swetrów będą bardzo wysokie – musimy twardo się targować, bo owce gotowe nas oskubać ze wszystkich zapasów. Pamiętam dobrze po ostatniej wizycie, że wysoko cenią swoją wełnę. Pozwól, że ja to załatwię.
− Tak, tak – odparł nieprzytomnie kot, myśląc już zupełnie o czymś innym.
Ponieważ owce były bardzo płochliwe i niezwykle ostrożne, przyjął się zwyczaj ubijania targu ze statku, bez schodzenia na brzeg. Kapitan jednostki, aby zasygnalizować przyjacielską chęć wymiany, wywieszał odpowiednią flagę i czekał. Jeśli owce wykazywały chęć przeprowadzenia transakcji, odpowiednia flaga pojawiała się na szczycie wyspy i statek mógł podpłynąć.
Flaga na statku oznaczała chęć wymiany ananasów na swetry. Flaga na wyspie była sygnałem chęci wymiany swetrów na ananasy, a jednocześnie podyktowaniem ceny. Owce, na co dzień żywiące się trawą, przepadały bowiem za ananasami i to ich właśnie używano w handlu na Wyspie.
Nawiązanie kontaktu poszło pomyślnie. Należało teraz przystąpić do negocjacji, dorzucając do podstawowej waluty, czyli ananasa, mniejsze owoce jak banany czy mango, którymi owce też nie gardziły. Wszystko poprzez wywieszanie odpowiednich flag, ponieważ owce, choć umiały mówić, były bardzo dumne ze swojej owczości i do obcych uparcie beczały, udając, że nie znają ludzkiego języka.
Negocjacje trwały już jakiś czas, a Jabłuszko, trochę nieprzygotowany, w pośpiechu wyszywał na fladze papaję, którą przypadkiem znalazł w ładowni i chciał przehandlować za parę skarpetek, kiedy Igor wyszedł na pokład, niosąc w łapach mokry ręcznik. Wdrapał się leniwie na maszt, wprawnym ruchem zerwał powiewającą tam i przeszkadzającą mu w wieszaniu prania flagę i zamiast niej przyczepił ręcznik. Zsunął się z powrotem na dół i wrócił pod pokład.
Kapitan pogrążony był w pracach ręcznych, kiedy nagle zorientował się, że od strony wyspy dochodzą dziwne odgłosy. Spojrzał w tamtą stronę i zobaczył wszystkie owce skłębione w jednym miejscu – jedna przez drugą, skacząc sobie po głowach, dawały nura do wody z wyraźną chęcią dostania się na statek. Kapitan złapał się za głowę. Pomyślał, co by się stało, gdyby wszystkie te przemoczone owce weszły na pokład. Wszyscy skończyliby niechybnie na dnie. Rzucił więc wyszywanie, wciągnął kotwicę i czym prędzej postawił żagle. W międzyczasie zauważył, co stało się przyczyną szaleńczego pędu. Na maszcie spokojnie powiewał ulubiony ręcznik Igora w ananasy.
Kapitan odetchnął z ulgą dopiero wówczas, kiedy odpłynęli na bezpieczną odległość, a owce, zawiedzione, wróciły na swoją wyspę. Śniły potem długo o niedoszłej ananasowej uczcie.
Od tego czasu nie prowadzą już wymiany, ale, dowiedziawszy się, że potrafią pływać, opuściły swoją wyspę i trafiły do Anglii, gdzie do teraz pasą się na tamtejszych łąkach.
Jabłuszko i Igor musieli się obejść bez zimowych swetrów. Na szczęście kot znalazł w ładowni jedną z owiec, której w zamieszaniu udało się dostać na pokład. Kiedy zapytał ją, jak się nazywa, ta rozejrzała się najpierw za materiałem do wyszywania, igłą i nitką, potem zabeczała niepewnie, ale w końcu, stwierdziwszy, że będzie to tylko zbędne utrudnienie, dała za wygraną i powiedziała: „Beta” i zaraz potem: „Gdzie są ananasy?”
Beta była bardzo rozczarowana, kiedy okazało się, że na pokładzie są tylko trzy ananasy, dwa banany i papaja. Z rozpaczy, że zamoczyła niepotrzebnie wełnę, zjadła wszystkie owoce na raz i przez tydzień bolał ją brzuch. Potem jednak udobruchała się i w przypływie fantazji postanowiła żeglować z kapitanem i Igorem w poszukiwaniu przygód.
Tak więc kiedy robi się zimno, wszyscy troje układają się obok pieca z kubkami gorącej herbaty i słuchają usypiającego szumu morza za burtą.


WIOSENNE OBOWIĄZKI
Zbliżała się wiosna, a wraz z nią pora kolejnej wyprawy po załadunek śledzi, fląder, kalmarów i innych morskich pyszności. Ponieważ Jabłuszko, Igor i Beta całą zimę spędzili pod pokładem, grzejąc dłonie, łapy i racice przy piecyku, statek przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy – pokład zalegała gruba warstwa brudu, a żagle wisiały gdzieniegdzie w strzępach, potargane przez zimowe nawałnice.
Potrzeba wiosennych porządków była paląca. Wszyscy troje usiedli więc przy dogasającej kozie i zaczęli myśleć, jak podzielić się pracą. Jabłuszko już na wstępie z kamiennym wyrazem twarzy oświadczył, że sprzątanie statku nie należy do zadań kapitana. Powoływał się przy tym na sięgającą starożytności tradycję pisaną, na wszelkie znane mu morskie opowieści oraz ból w krzyżu, który dokuczał mu od dwóch miesięcy.
Igor i Beta nie przerywali mu. Kiedy Jabłuszko skończył swoją przemowę, Igor z zamkniętymi oczami lizał sobie łapę w pozycji fortepianu, a Beta z bezmyślnym wyrazem pyska przeżuwała suszonego śledzia – oboje w ogóle go nie słuchali.
To, że nikt nie chciał sprzątać, nie sprawiało jednak, że sprzątnąć nie było trzeba. Zostało postanowione, że każdy weźmie udział w sprzątaniu zgodnie ze swoją naturą. Jabłuszko wprowadził statek w lekką burzę, która zmyła z pokładu największy brud. Igor, kiedy tylko dopisała pogoda, sumiennie przeciągał się na rozgrzanych deskach pokładu, aż wypolerował je do błysku. Beta robiła na drutach, żeby załatać dziurawe żagle. Niestety, celowała w rzadkim ściegu, przez który swobodnie przelatywał wiatr, a ponadto była specjalistką w dziale swetrów bożonarodzeniowych, więc na żaglach powiewały teraz łaty w wesołe renifery i uśmiechnięte twarze świętych mikołajów.
Statek został tym samym z grubsza uprzątnięty. Pozostawała jednak jeszcze kwestia wyprawy po ryby, która wymagała powiększenia załogi. Zebranie załogi nie jest jednak takie łatwe. Jak powszechnie wiadomo zawód marynarza jest bardzo wymagający i wiąże się z wieloma nieprzyjemnościami: chorobą morską, słonym smakiem w ustach i koniecznością noszenia marynarskiego ubranka. Załogi nie znajduje się również w pierwszym lepszym miejscu. Żeby ją znaleźć, trzeba wiedzieć, gdzie szukać. Na szczęście Jabłuszko wiedział i dlatego, zawinąwszy do najbliższego portu, od razu udał się do smażalni ryb.
Jak wiedzą wszystkie wilki morskie, smażalnie ryb to tak naprawdę szkoły marynarskie – „smażalnia” oznacza przygotowanie, a „ryba” marynarza. Jest to tak proste i oczywiste, że jeszcze żaden ze szczurów lądowych się nie zorientował i większość nadal udaje się do smażalni, żeby zjeść tam panierowaną rybę, frytki i surówkę z kapusty.
Smażalnia nazywała się „Z małej ryby duża ość”. Tam, przy pustych stołach siedzieli rzędem marynarze poszukujący zajęcia i spokojnie popijali oranżadę o smaku słonej wody. Jabłuszko zaproponował dwojgu z nich smażoną rybę, frytki i surówkę z kapusty, żeby nie rozmawiać na pusty żołądek i w czasie posiłku ustalił warunki współpracy. W zamian za dwuosobową kajutę, wygodne hamaki i kolejny posiłek po powrocie zatrudnił na czas rejsu kucharza – starego Józefa i pomocnika − wielką Romę. Podróż po załadunek mogła się w końcu rozpocząć.
PRZYGODA CZWARTA: ZNÓW WYSPA
Po kilku dniach podróży wiedziano już więcej o nowych członkach załogi.
Wielka Roma była oświeconą ośmiornicą marzącą o zostaniu marynarzem. Wychowała się na książkach z zatopionych statków, którymi karmili ją troskliwi rodzice. Oprócz nieuporządkowanej wiedzy z przypadkowych dziedzin, jak literatura romansowa, teoria poszukiwania skarbów czy budowa silników parowych, miała jednak również niezwykłą zwinność i siłę, więc bez trudu wspinała się na maszt oraz w pojedynkę zwijała i rozwijała żagle. Czasem w bezwietrzną pogodę dla zabawy sama rozpinała się nad pokładem i dmuchała sobie w brzuch, napędzając statek.
Józef natomiast, jak się okazało, był przez całe życie nadwornym kucharzem w jakimś egzotycznym kraju i szukał pracy, żeby na emeryturze przeżyć trochę przygód. Niestety, przyzwyczajony do luksusu, na przygotowanie pierwszego posiłku zużył połowę zapasów. Żeby załoga nie musiała głodować, należało przyspieszyć podróż, dlatego Jabłuszko wybrał trasę przez pełne burz okolice, w których wieje silny wiatr. Nawigowanie w takich warunkach jest jednak bardzo trudne i nawet Jabłuszko po kolejnym piruecie statku stracił rozeznanie, w którą stronę należy skierować dziób. Fale były tak silne, że wszyscy turlali się pod pokładem raz do przodu, raz do tyłu tak gwałtownie, że statek najpierw zanurzał się dziobem w głąb, a potem leciał rufą do góry.

Cała załoga była bardzo wystraszona. Igor schował się w kajucie za piecykiem, Roma zawinęła się w hamak, Józef natomiast starał się zająć myśli komponowaniem nowego przepisu na morski wulkan – słynne danie z owoców morza. Tylko Beta, chociaż wełnę miała doszczętnie przemoczoną, dzielnie towarzyszyła kapitanowi na mostku.
Płynęli w burzy już od jakiegoś czasu, kiedy na horyzoncie między jednym grzbietem fali a drugim zamajaczył zarys wyspy.
− Tam, tam, kapitanie – krzyknęła Beta i osłupiała, ponieważ Jabłuszko z całych sił zakręcił sterem i skierował statek w przeciwną stronę.
− Nieznane brzegi podczas takiej burzy są bardzo niebezpieczne. Lepiej trzymać się z dala od lądu, aż morze się uspokoi − wyjaśnił poprzez huk wody kapitan.
− Rozumiem – odparła Beta i zajęła się wypatrywaniem kolejnego niebezpieczeństwa. Po chwili krzyknęła:
− Na wprost! Znów wyspa!
Jabłuszko nagle się zaniepokoił, spojrzał na Betę, potem na horyzont i w końcu na złoty zegarek, który zawsze nosił przy sobie.
− Och nie! – zajęczał – powiedziałaś to w złą godzinę!
− W jaką godzinę? – zdziwiła się owca i podeszła do kapitana.
Ku swemu wielkiemu zdziwieniu zobaczyła, że na tarczy zegarka, którą pokazywał jej Jabłuszko, nie było cyfr i liczb, ale: „już tylko godzina”, „godzina rozpaczy”, „czarna godzina”, „jeszcze godzinka”, „szara godzina” i kilka innych „godzin”. Wskazówka była w tej chwili na „złej godzinie”. Beta spojrzała pytająco na kapitana.
− Obawiam się, że zaraz trafimy na „Znów Wyspę” – powiedział Jabłuszko i zrezygnowany zszedł do swojej kajuty. Beta stała jeszcze chwilę na pokładzie, patrząc w zbliżający się brzeg wyspy, a potem pobiegła za kapitanem.
Kiedy postawiła racicę na pierwszym stopniu schodów do kajuty, usłyszała głos Jabłuszki:− To miejsce, z którego nikt jeszcze nie wrócił. Legenda głosi, że na Znów Wyspie wszystko powtarza się cały czas bez końca.

Podobno wszyscy tam oszaleli i biegają w kółko od rana do wieczora.
− Skąd wiadomo, co się tam dzieje, skoro nikt stamtąd nie wrócił? – wtrącił Igor, ale nikt go nie słuchał, bo wszyscy byli zaaferowani słowami kapitana.
− Czy możemy zmienić kurs? – zapytał ze stoickim spokojem Józef.
− Niestety – odparł Jabłuszko – Beta wypowiedziała nazwę wyspy w złą godzinę. Nic już nie da się zrobić.
Wszyscy struchleli i nastąpiły długie minuty ciszy, podczas których kapitan zerkał co chwilę na zegarek, Roma machała bezradnie mackami, Beta postawiła oczy w słup, Józef pomyślał, że na górze wulkanu dobrze będzie wyglądał ślimak w czosnkowej chmurce i nawet Igor schował się znów za piecykiem.
Statek przybił do brzegu. Cała załoga, pełna obaw, zgromadziła się na pokładzie.
− Spokojnie. Tylko zimna krew może nas uratować – powiedział Jabłuszko, żeby dodać wszystkim otuchy, i sięgnął po kotwicę. W tej samej chwili Roma gwałtownym ruchem odciągnęła kapitana od burty, a Igor z pomocą Bety wciągnęli kotwicę z powrotem.
− Co robisz? Oszalałeś? – krzyknęła wprost w ucho Jabłuszki przerażona Roma – Chcesz, żeby statek poszedł na dno? – zakończyła rozpaczliwie.
Kapitan przejął się nie na żarty, zamrugał kilka razy i zobaczył, że statek nadal jest na pełnym morzu, że burza trwa w najlepsze, a w pobliżu nie widać żadnej wyspy.
− Prze…, przepraszam – wybełkotał – wydawało mi się, że statek dobił do wyspy.
− Co? – krzyczała Roma, starając się być głośniejsza od fal uderzających w pokład – Co znów za wyspa? – wrzeszczała wytrzeszczając z wysiłku oczy.
Kapitan na dźwięk złowieszczych słów spojrzał na swój zegarek i zobaczył, że ponownie wskazuje „złą godzinę”. Westchnął tylko zrezygnowany i, walcząc z wiatrem, z trudem wszedł pod pokład. Wszyscy zgromadzili się przy piecyku i Jabłuszko znów wyjaśnił, co się stało. Najdziwniejsze było to, że nikt nie pamiętał wcześniejszych wydarzeń. Jabłuszko długo tłumaczył, na czym polega zjawisko „Znów Wyspy”, rysował koncentryczne okręgi, zrobił nawet naprędce model spirali i machał nią zrozpaczony przed załogą, ale nie udało mu się kogokolwiek przekonać. Igor zerkał na niego zaniepokojony, Beta i Roma wymieniały porozumiewawcze spojrzenia, a Józef wykrzyknął niespodziewanie: „a na dole będą kraby faszerowane kiełbiami i wodorostem”! Kapitan chyba pierwszy raz żałował, że Papuszek nie umie mówić.
Burza powoli się uspokoiła. Na horyzoncie, jak przewidywał kapitan, znów pojawił się zarys wyspy. Statek łagodnie zarył się w żółty piasek, a Jabłuszko znów sięgał po kotwicę, kiedy mocne szarpnięcie przewróciło go na plecy. To Igor w ostatniej chwili wyrwał linę z rąk kapitana i odepchnął go od burty. Jabłuszko tymczasem leżał zdezorientowany na plecach i podziwiał wspaniały sztorm, który szalał wokół statku.
− Co się stało? – zapytał na wpół nieprzytomny.
− Jak szalony pędziłeś z kotwicą po pokładzie i prawie wyrzuciłeś ją za burtę. Na szczęście udało nam się cię powstrzymać – wytłumaczył przemoczony i zdyszany Igor, który leżał mu na brzuchu i uniemożliwiał wstanie.
− Znów Wyspa, Znów Wyspa – zajęczał kapitan i zemdlał.

Kiedy Jabłuszko się ocknął, po burzy nie było już ani śladu. Czysty błękit wymytego nieba wisiał nad wesoło połyskującym błękitem wody. Wokół masztu krążyły mewy, a ich jazgot niechybnie oznajmiał bliskość lądu.
Wisząca na bocianim gnieździe Roma krzyknęła wesoło:
− Wyspa na horyzoncie!
Jabłuszko był bardzo wypoczęty i z zaciekawieniem obserwował zbliżający się ląd, nad którym majestatycznie falowały grzebienie palm kokosowych. Statek powoli zbliżał się do brzegu i jak tylko dotknął złocistego piasku, kapitan wprawnym ruchem chwycił kotwicę i zamachnął się, żeby wyrzucić ją za burtę, kiedy…
Jabłuszko leżał unieruchomiony na pokładzie – obie ręce przytrzymywał mu Józef, prawą i lewą nogę unieruchamiała Roma, na brzuchu siedział mu Igor, a za głowę trzymała Beta i beczała mu w ucho, przekrzykując huk fal:
− Oszalałeś??? Wyrzucać kotwicę w taką pogodę?!
Kapitan szybko zebrał myśli i rozzłoszczony odkrzyknął jej:
− To twoja wina!
− Co moja wina? – zdziwiła się i nastroszyła Beta, słysząc oskarżycielski ton w głosie Jabłuszki.
− To ty wypowiedziałaś nazwę Znów Wyspy w złą godzinę – odpowiedział kapitan i w jego oczach pojawił się błysk triumfu.
− Jakiej wyspy? W jaką godzinę? Zwariowałeś? – odfuknęła Beta i spojrzała na pozostałych, dając do zrozumienia, że z kapitanem jest coś nie tak.
− Puśćcie mnie, to wam wyjaśnię – odparł Jabłuszko.
Wszyscy spojrzeli po sobie i uznali, że mogą puścić kapitana, ponieważ w razie czego i tak mają miażdżącą przewagę liczebną. Jabłuszko otrzepał zmiętoszone ubranko i pierwszy, walcząc z wiatrem, zszedł do kajuty. Inni podążyli za nim.
Ponownie pojawiły się długie, plastyczne opisy, rysunki, nawet trójwymiarowy, kolorowy model z krepiny, ale nie przyniosło to oczekiwanych rezultatów. Nikt nie rozumiał, o co chodzi Jabłuszce. Ten nie poddawał się jednak i przeciągnął swój wywód do wieczora. Wszyscy byli już głodni i w kajucie dały się słyszeć, oprócz dźwięków szalejącej na zewnątrz burzy, złowrogie burczenia kilku pustych żołądków. Jabłuszko rozpaczliwie chciał wytłumaczyć, w czym rzecz, kluczył wokół tematu wyspy, nie chcąc wymówić jej nazwy, kiedy znudzona Beta zajęczała:
− A ten znów o wyspie!
Jabłuszko wyciągnął swój zegarek. Nawet nie musiał patrzeć na tarczę. Wiedział, że wskazówka zatrzymała się na „złej godzinie”. Zegarek zainteresował Igora.
− Czy mogę go zobaczyć? – zapytał niewinnie.
Jabłuszko, choć niechętnie, podał mu zegarek.
− Tylko ostrożnie – powiedział – to bardzo cenna rzecz. Igor wziął zegarek w same pazurki, przyjrzał mu się dokładnie z przodu i z tyłu, zamruczał pod nosem „acha” i „no tak”, po czym wyciągnął łapę, żeby oddać go kapitanowi, kiedy w bok statku uderzyła wielka fala. Igor zachwiał się, zatańczył na opuszkach łap i wypuścił zegarek w powietrze. Wszyscy obserwowali jego lot, powolne wznoszenie się, osiągnięcie najwyższego punktu i majestatyczne spadanie

zakończone mocnym uderzeniem w podłogę i rozpadnięciem się na drobne kawałki.
− Coś ty narobił – jęknął Jabłuszko – mój piękny zegarek!
− E tam – odparł lekceważąco Igor – i tak był zepsuty. Przecież stanął na „złej godzinie”. Nie zauważyłeś, że mechanizm jest przerdzewiały od soli morskiej? Powinieneś mi raczej podziękować – zakończył i leniwie udał się do swojego legowiska.
Jabłuszko był zaskoczony stwierdzeniem Igora, ale też zasmucony utratą cennego przedmiotu. Wkrótce jednak burza minęła, wiał przyjemny, pachnący morzem wiatr, a na horyzoncie pojawił się zarys lądu. Kapitan stał na dziobie i obserwował zbliżającą się linię plaży. W końcu statek zatrzymał się na piasku. Jabłuszko sięgnął po kotwicę i wyrzucił ją za burtę. Nikt, ku jego zdziwieniu, go nie powstrzymał. Kiedy ostrożnie schodził po drabince na brzeg, był jeszcze niepewny swego i kilkakrotnie patrzył w górę, czy nikt nie stara się mu przeszkodzić. Nic takiego jednak się nie stało i kapitan stanął w końcu na stałym lądzie. Piasek pod stopami był bardzo miękki i ciepły, a za linią plaży wyrastały wielkie palmy kokosowe z pięknymi pióropuszami ocieniającymi smakowite orzechy. Kiedy cała załoga była już na brzegu i rozglądała się ciekawie po wyspie, Jabłuszko nie myślał już o swoim zegarku, ale o mleku kokosowym, które bardzo lubił.
ZNÓW PO RYBY!
Jak się okazało, nie tylko Jabłuszko był wielbicielem mleka kokosowego. Stary Józef, już wysiadając ze statku, rozmarzonym wzrokiem wodził po szczytach wysokich palm. Rozmyślał o lodach z wiórkami kokosowymi, o maśle kokosowym, o orzeźwiającej wodzie kokosowej i o wielu innych przysmakach, które można przygotować dzięki orzechom kokosowym. Załoga była wygłodniała – zapasy skończyły się dwa dni wcześniej, a burza uniemożliwiała połów, więc wszyscy z niecierpliwością zabrali się do pracy.
Józef naprędce przypominał sobie najlepsze przepisy z takich książek kucharskich jak: „Kokos na tysiąc sposobów” czy „Wykwintna kuchnia rozbitka”. Beta wybrała się czym prędzej w głąb wyspy po drewno na ognisko. Igor popędził na najbliższą palmę i zaczął strącać orzechy, które miękko lądowały w prześcieradle trzymanym przez Romę. Kapitan spacerował po brzegu, starając się zrozumieć, o co tak naprawdę chodziło ze Znów Wyspą i jaką rolę odgrywał w tym zegarek. Czasem przystawał, rysował coś patykiem na piasku, ale jego rysunki szybko pochłaniały liżące brzeg fale.
Po kwadransie ognisko płonęło już wesoło, a Józef majstrował przy orzechach: rozbijał skorupy, wyciągał słodki miąższ, mieszał z czymś i zawijał w bananowe liście. Wkrótce wspaniały zapach pieczonego kokosa rozchodził się po całej plaży. Wydawało się, że z wyprawą po ryby można poczekać jakiś czas.

Po tygodniu pobytu na wyspie wszyscy mieli jednak dość kokosowego budyniu, kokosowych naleśników i kokosanek, które w ogromnych ilościach przyrządzał Józef. Każdy tęsknił za swoim ulubionym daniem: Jabłuszko marzył o pyzach w sosie grzybowym, Igor we śnie gonił myszki i ryjówki, Roma rysowała na piasku kartofle z masłem i tylko Beta, jako wielbicielka owoców tropikalnych, mogła jeszcze przełknąć zupę kokosową, chociaż skrycie wyobrażała sobie, że to kisiel ananasowy.
Na szczęście wyspa nie była wielka i po dziesięciu dniach Józef przyrządził posiłek z ostatniego kokosa, którego udało się znaleźć. Po jedzeniu postanowiono, że czas ruszać po załadunek ryb. Wieczorem wszyscy z zadowoleniem obserwowali z pokładu oddalającą się kokosową wyspę i tylko stary kucharz wzdychał z nieukrywanym smutkiem.
Kolejny dzień wstał ciepły i słoneczny. Na horyzoncie od czasu do czasu pojawiały się cienie niewielkich wysp, na których nie było nawet palm kokosowych. Żeby zdobyć coś do jedzenia, trzeba było zarzucić sieci. Najpierw nie można było ich znaleźć, potem okazało się, że Igor tak je poplątał i pogryzł, bawiąc się nimi w długie zimowe wieczory, że wymagały naprawy, co zajęło wszystkim całe popołudnie. W końcu Roma z pomocą Bety zarzuciły sieci, a cała załoga w napięciu obserwowała, czy nie wpływają w nie smakowite ryby.
Po godzinie wpatrywania się w odbijającą słońce wodę wszyscy byli bardzo zmęczeni.
− Nic – powiedział beznadziejnie kapitan.
− Dziwne – stwierdził Józef.
Nagle Roma złapała się wszystkimi mackami za głowę.
− Na śmierć zapomniałam! – krzyknęła – W tym tygodniu na archipelagu odbywa się konkurs nadymania oskrzeli i wszystkie ryby gromadzą się na lagunie, żeby obserwować zawody.
− Skąd wiesz? Jesteś stąd? – zdziwiła się Beta.
− Nie. Podczas pobytu na wyspie pływałam często dla ochłody i plotkowałam o okolicy z jedną mątwą.
− To fatalnie – zajęczał Igor – co będziemy jeść?!
− Mam pewien pomysł. Poczekajcie na mnie – powiedział tajemniczo kapitan i zniknął pod pokładem.
Cała załoga była zaintrygowana tajemniczym zachowaniem Jabłuszki.
− Stawia horoskop – zasugerowała Roma.
− Zjada ostatniego śledzia – podsunął podejrzliwie Igor.
Po kwadransie kapitan pojawił się znów na pokładzie, niosąc pod pachą wielki nadmuchiwany globus.
− Popatrzcie – powiedział z dumą – Wymyśliłem genialne rozwiązanie.
− Przecież patrzymy – zauważył Igor, dyskretnie obwąchując dłonie Jabłuszki w poszukiwaniu śledziowej woni.
Kapitan, niezrażony, przedstawił swój plan.
− Jesteśmy tu – pokazał punkt na dolnej część globusa – a chcemy być tu – obrócił kulę i pokazał punkt na górnej.
− Tak, tak – przytaknęła ze zrozumieniem Beta.
− Łatwo zauważyć – kontynuował Jabłuszko – że te miejsca znajdują się dokładnie po przeciwnych stronach Ziemi – tu zrobił pauzę.
Wszyscy, z wyjątkiem Igora, kiwali głowami.
− Jaka jest zatem najkrótsza droga między nimi? – zapytał i wytrzeszczył oczy.
− Przez Wyspy Ananasowe – podpowiedziała Beta.
− Obok Archipelagu Smakoszy – podsunął Józef.
− Wzdłuż Rafy Bibliotecznej – zasugerowała Roma.
− Nie, nie, nie – wykrzyknął zirytowany Jabłuszko – Najkrótsza droga wiedzie przez Wielką Płaskownicę! – zakończył i powiódł tryumfalnym wzrokiem po całej załodze. Wszyscy patrzyli na niego oniemiali, a Igor przewracał oczami.
− Kapitanie – stwierdziła spokojnie Roma – nie można wierzyć we wszystko, co się usłyszy. Wielka Płaskownica to bajka dla dzieci.
− Jaka piaskownica? – zapytała dyskretnie Beta.
− Płaskownica – wyjaśniła Roma – Chodzi o bajkę, w której Ziemia się spłaszcza i umożliwia przejście jednym krokiem na drugą stronę globu.
− To stara legenda chętnie opowiadana przez wilki morskie szczurom lądowym, żeby się z nich pośmiać – dodał Józef.

W tym momencie Jabłuszko wyciągnął korek z nadmuchiwanego globusa i spuścił z niego powietrze. Z tryumfalnym wyrazem twarzy pokazywał wszystkim globusowego naleśnika. Jego kciuk i palec wskazujący stykały się w punkcie, który po jednej stronie był miejscem ich położenia, po drugiej daleką Północą – celem podróży.
− No dobrze – powiedziała wreszcie Beta – a jak to się dzieje, że Ziemia się spłaszcza?
− Przecież mówiłam, że to bajka – odparła zirytowana Roma.
Jabłuszko uśmiechnął się tylko pod wąsem, ale nic nie powiedział i spokojnie wrócił do swojej kajuty.
Czas mijał, a cała załoga robiła się coraz bardziej głodna. Następnego dnia Roma oskubała kadłub statku z ostatnich małży, które Józef przyrządził w sosie własnym. Na trzeci dzień nikt nie miał już pomysłu, co można by zjeść. Wszyscy snuli się beznadziejnie po pokładzie, wypatrując jakiejś wyspy albo statku na horyzoncie, jednak ze wszystkich stron otaczała ich tylko woda.
Kiedy sytuacja stała się krytyczna, Jabłuszko wyszedł ze swojej kajuty i zebrał wszystkich przy sterze.
− Sytuacja jest krytyczna – zaczął – Dlatego należy jak najszybciej przeprawić się na drugą stronę.
Roma już miała zgłosić swoje zastrzeżenia, ale Beta zakryła jej pyszczek raciczką, żeby kapitan mógł mówić dalej.
− Dlatego pytam: Czy wszyscy chcecie znaleźć się na Północy, gdzie morze pełne jest śledzi, szprotek i wszelkich innych ryb?
− Tak, tak – odpowiedzieli wszyscy i nawet Roma, kopnięta lekko przez Igora, dodała, choć niechętnie, swoje: „Tak”.
Wtedy Jabłuszko podszedł do burty i zaczął wpatrywać się w wodę. Cała załoga poszła w jego ślady. Po kwadransie kapitan krzyknął wesoło:
− Chyba widziałem ogonek!
− Coś błyszczy – zauważył Igor.
− Tam, tam – gorączkował się Józef – po prawej łypnął na mnie jakiś dorodny śledź!
− Może widziałam tłustego łososia – zauważyła, chociaż niepewnie, Roma.
− Jakieś dziwne te ryby – stwierdziła Beta – jakby odwrócone.
− Już czas – powiedział Jabłuszko i pobiegł do steru − Trzymajcie się! – krzyknął i zakręcił dziwnie kołem.
Statek podskoczył w miejscu, po czym zarył się dziobem w wodę, rozpryskując przy tym ogromną fontannę, która zalała wszystkim oczy. Obrócił się pionowo, zawinął wokół własnej osi i wylądował do góry nogami pod wodą. Cała załoga straciła rozeznanie w sytuacji. Najpierw zalała ich fontanna wody, potem zakręciło im się w głowie, po czym statek plusnął, jakby zrzucony ze sporej wysokości na powierzchnię oceanu. Kiedy wszyscy doszli do siebie, było ciemno, nad nimi świeciły gwiazdy północnego nieba.
− Co się stało? – zapytała Roma.
− Przeszliśmy na drugą stronę. Jesteśmy już na Północy − wyjaśnił kapitan.
− Jak to możliwe? – dopytywała się ośmiornica.
− Po prostu trzeba było bardzo chcieć.
− I to wystarczyło?
− Tak – odpowiedział Jabłuszko.