Kot Roman i słońce
Obudziłem się i poczułem, że coś mnie ciągnie. Musiałem wyjść na zewnątrz. Zeskoczyłem z fotela i pobiegłem do drzwi, ale były zamknięte. Zacząłem jęczeć. Człowiek wygrzebał się spod kołdry i podszedł do mnie – klucz zazgrzytał w zamku, a klamka skrzypnęła. Wpadłem w szparę, która pojawiła się przed moim nosem – aż otarłem sobie boki z pośpiechu. Na czubkach poduszek przeleciałem przez taras i schody, pod łapami poczułem zimną trawę. Stanąłem, wyciągnąłem szyję, zamarłem. Chyba za bardzo się pospieszyłem, bo ciągnęło mnie teraz z powrotem – ciepła plama słońca na rozgrzanych kafelkach tarasu falowała i wabiła mnie do siebie. Wbiegłem z powrotem. Plama jarzyła się jaskrawo i buchała gorącem, aż zakręciło mi się w głowie z rozkoszy. Wpadłem na nią i rozpłaszczyłem się najbardziej płasko, jak umiałem. Słońce wyciągnęło na zewnątrz złotobrązowy kolor podszerstka i zamknęło mi oczy. Łapy miałem zwiotczałe, a ogon nieruchomy. Powoli wdychałem rozgrzane powietrze. Śpiew ptaków oddalał się coraz bardziej, a ja stawałem się jeszcze bardziej płaski. Zasnąłem. Obudził mnie wieczorny chłód.
